Chirurg

Lampa
Przygotowane przez: Swadilfari
Podpatrzone na: http://www.flickr.com
Zaczynało się ściemniać, a ruch uliczny z każdą chwilą stawał się coraz rzadszy. Ludzie porzucali swe dotychczasowe obowiązki, by wrócić do domów i w rodzinnym gronie odpocząć po dniu pełnym pracy. Ja jednak muszę zostać w szpitalu. Spędzam tutaj dni powszednie, niedziele i święta.

Praca ta zabrała mi tyle życia, że mógłbym w zasadzie napisać książkę. Zadała mi wiele bólu i cierpienia, ale były też chwile szczęścia, bo jak można inaczej nazwać uczucie towarzyszące udanej operacji i uratowaniu kolejnego ludzkiego istnienia?
Stałem oparty o parapet i przyglądałem się samochodom mijającym szpital. W gwar uliczny wdarły się cichutkie takty "Stairway to heaven" Zeppów. Od dziecka uwielbiałem tę piosenkę. Kiedy byłem małym chłopcem, ojciec brał co niedzielę gitarę i grał różne piosenki swej młodości. Później umarł... Razem z mamą zginęli w wypadku samochodowym. Oboje mieli wtedy po trzydzieści pięć lat. Właśnie dlatego zdecydowałem się zostać lekarzem. Chciałem pomagać ludziom. Moje wartości nie wytrzymały jednak zderzenia z szarą rzeczywistością polskich szpitali. Bród, smród i ubóstwo - tylko tak mogę podsumować sytuację w moim miejscu pracy.

Szlachetne idee młodych ludzi ścierają się tutaj chamstwem i prostactwem podstarzałych ordynatorów i pielęgniarek. Na moim oddziale powstało, swego czasu, powiedzenie: "Chcesz kogoś zniszczyć? Znajdź mu robotę w szpitalu!"

21.06.2004 r.
Siedziałem przy biurku i wypełniałem jakiś formularz. Na odrapanym z lakieru blacie zauważyłem pozdzierane, czerwone serduszko. "Wielka orkiestra świątecznej pomocy" - mówił do mnie biały napis. Fajnie, że ktoś chce pomagać ludziom - pomyślałem i przycisnąłem lekarską pieczątkę do kartki. Byłem cholernie zmęczony. Wstałem, jak co dzień, o szóstej rano. Wsiadłem w autobus i pojechałem do szpitala. O ósmej byłem na miejscu. Dyżurny przekazał mi plan operacyjny. Z reguły miałem około czterech, pięciu zabiegów w ciągu dnia. Dzisiejszy dzień był jednak wyjątkowy - operowałem niemowlaka. Niektórzy mówią, że to wyższa szkoła jazdy. Dla mnie, na razie, wszystko jest wyższą szkołą jazdy...

Ostatni zabieg skończyłem o siedemnastej. Wsiadłem w autobus i koło osiemnastej byłem już w domu. Szybki obiad, prysznic i ruszyłem na stację pogotowia, gdzie kilkanaście razy w miesiącu mam dyżury w ramach pomocy lekarskiej. Włożyłem czerwony kombinezon i przed wieczorynką rozpocząłem pracę. Dyżur skończyłem tradycyjnie, o siódmej rano. Prysznic, autobus i znowu do szpitala. Można się jakoś przyzwyczaić do takiego życia, ale sam widzę, że z każdym dniem jestem coraz bardziej zmęczony.

Po studiach miałem wielkie ideały. Chciałem czytać książki, uczyć się i rozwijać. Obiecywałem sobie, że całą swoją uwagę będę poświęcał pacjentowi. Teraz, kiedy już pracuję, widzę jak przez zmęczenie i tę ohydną atmosferę ideały odchodzą na bok. Zatopiony w myślach obracałem w palcach zużytą pieczątkę z moim nazwiskiem. - Doktor Robert Szwarc... Całkiem zgrabnie to brzmi - westchnąłem. Do drzwi gabinetu rozległo się głośne pukanie. Do pokoiku zajrzała Marysia - jedna z pielęgniarek. - Panie duktorze, milicjanci do pana - powiedziała z nieco wsiowym akcentem. Do gabinetu wtoczyło się dwóch dryblasów prowadzących małego, co najwyżej trzynastoletniego, chłopca. Dziecko zakute było w kajdanki. Te na nogach miały długi łańcuch, umożliwiający chodzenie. Ręce nie miały tyle swobody. Były ciasno ze sobą związane na plecach... - Dobry wieczór, panie doktorze - przywitał mnie jeden z policjantów - Co mu jest? - zapytałem - Połyk - Zdiagnozował ten większy. - Co połknąłeś? - zwróciłem się do chłopca.- Czy żyletki.- Całe?- Ano nie? - odpowiedział, wypinając dumnie wątłą pierś - Po połom!- Można go rozkuć - zwróciłem się do jednego z dryblasów.- Tego bandytę? On jest, kurwa, niebezpieczny!- Jak cholera! - podsumował drugi.- Niebezpieczny? Przecież on ma tylko trzynaście lat!- I mając dwanaście zabił własną matkę.- Stara menda sknerem była... - dodał poważnie chłopak - Kasy nie dawała! W żołądku miał pięć żyletek. Szóstej, mimo prześwietlenia, nie znalazłem. wyprowadzili go z gabinetu, popychając przed sobą... jak jakieś zwierze. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ten drobny chłopiec o ślicznych niebieskich oczach będzie moim pacjentem jeszcze wiele razy. Za każdym razem miałem jednak to samo wrażenie: Dzieci nie powinny być zakuwane w kajdanki!

06.01.2005 r.
Mam prawie dwadzieścia osiem lat. Jestem jeszcze, tak zwany młody, bez rodziny, własnego mieszkania, jeszcze nieprzepracowany. W szpitalu robię od ponad trzech lat, a już czasami mówię sobie dość. Nikt nie jest w stanie znieść takiego tempa pracy. Każdy, prędzej czy później, oszaleje; nie wytrzyma nerwowo. Było koło pierwszej w nocy. Miałem wtedy dyżur i bezczynnie przechadzałem się po korytarzach szpitala. W poczekalni natknąłem się na parę. Przywieziono ich razem; ściskali się za ręce. Oboje mieli po szesnaście lat. Ona - złamany nos i obojczyk, On - rana kłuta na udzie. Pobili się na prywatce. Z zazdrości... Kiedy zapytałem się, czemu to zrobili, odpowiedzieli: - Ściskał się z blacharą. - Upadła, schodząc ze schodów. Kochali się. Nie wyobrażali sobie życia bez siebie. Dziewczyna patrzyła na niego spod półprzymkniętych powiek, kołysząc lekko głową. Na podbródku miała ogromnego krwiaka, powstałego w wyniku uderzenia pięścią. Chłopak, zawstydzony tym, co zrobił, wpatrywał się w czubki swoich butów. Nie mogę tylko zrozumieć, w jaki sposób miłość objawia się rękoczynami.

Pamiętam, że miałem wtedy przerwę, jedyne pół godziny w ciągu dnia, kiedy nie muszę martwić się tą cholerną pracą. Siedziałem w szpitalnym barze, jadłem rozgotowane kopytka i rozmawiałem z Kamilem - młodym urologiem z sąsiedniego oddziału. - Na początku chciałem tylko pomagać ludziom - mówił - nie wiedziałem jaką wybrać specjalizację, nic mnie nie interesowało. Wtedy rzuciłem kostką i wypadło na urologię. Do pracy w szpitalu podchodziłem chętnie. Starałem się pomagać ludziom. Teraz po dwóch latach ich problemy mam głęboko w dupie. Chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej odwalić robotę i wrócić do domu. Rzygać mi się chce, kiedy patrze na te zgrzybiałe chuje, ale nie mam czasu zmienić specjalizacji. Jest już za późno. Na naukę nie mam czasu, wszystko wypełnione jest pracą. Mam tylko nadzieję, że kiedyś zostanę ordynatorem. Może będzie mi lżej... - Co wtedy zrobisz? - Jak zostanę szefem będę wymagać punktualności, będę wysyłać ludzi na darmowe szkolenia, odpowiedzialne stanowiska powierzę ludziom na nie zasługującym; wytępię łapówkarstwo. Aha... Wyślę w końcu na emeryturę osoby po siedemdziesiątym roku życia. I będę krytykował nieróbstwo. Spokojnie - dodał, widząc moją minę - Nigdy nie zostanę szefem... Szkoda, że uczciwi ludzie, w tym szpitalu nic nie osiągną - pomyślałem i wróciłem do pracy.

12.04.2005 r.
Siedzę w fotelu, w szpitalnym busie, wypełnionym po brzegi takimi jak ja - lekarzami. Jedziemy do dużego miasta i tam, w dużym szpitalu będziemy uczyć się tego, co i tak należy do naszych obowiązków, ale papieru na to nie mamy... Na kurs wydałem całą pensję. Dodatkowych pieniędzy za posiadanie dyplomu nie dostanę. Stopni naukowych też nie. Nikt mnie nie będzie chwalił, ani nie pogratuluje dobrze zdanego egzaminu. Po co więc to robię? Nie wiem... Papier oprawię sobie w ramkę i powieszę na ścianie. Jak zrobi mi się smutno, będę na niego patrzeć. Dam go nawet pooglądać innym... Nie wiem, czemu jest mi tak ciężko. Moim kolegom z roku poszczęściło się. Mają domy, rodziny, niektórzy nawet samochody. Wojtek ma firmę remontową; Konrad kurierską. Małżeństwo Rafała i Małgosi ma sieć sklepów z pamiątkami. Te wszystkie, jakże różne osoby łączy jedno - wszyscy są, udzielającymi się zawodowo, lekarzami... Odkąd zabił się Kamil, nic mnie już tutaj nie trzyma. Nie mam rodziny, przyjaciół. nie mam nawet chomika czy świnki morskiej. Jak tak dalej pójdzie, skończę ze sobą. Może w piekle znajdę spokój...

22.12.2005 r.
W pracy byłem o siódmej rano. O ósmej mieliśmy odprawę, naradę z ordynatorem. Później miałem dwa zabiegi: drenaż krwiaka i drenaż ropnia. O dwudziestej zacząłem dyżur na pogotowiu. Górnik grał dzisiaj mecz, więc mieliśmy dużo pracy. Gospodarze zaczęli ostro. Pierwsze ofiary trafiły do nas na kilka godzin przed rozpoczęciem meczu. Kilka złamać i stłuczeń. Goście utrzymywali, ze nie witano ich z entuzjazmem, więc musieli odpowiedzieć atakiem zbrojnym. Pierwsza połowa przebiegła spokojnie, emocje opadły - były tylko cztery ofiary. W przerwie, przegrywający gospodarze, pokazali kto tak naprawdę jest mocniejszy - dwie rany kłute, trzy złamania i siedem urazów kręgosłupa. Druga połowa rozpoczęła się spokojnie. Gospodarze wyrównali i doprowadzili do remisu. Spokój trwał całą drugą połowę. Obie strony zbierały siły do ostatecznego starcia. Oto bilans dyżuru: - 78 złamać kończyn- 13 urazów kręgosłupa i czaszki - 16 ran kłutych - 1 ucięta kończyna- Jaki był wynik? - zapytałem pijanego piętnastolatka, uczestniczącego w tym wydarzeniu sportowym. - Według ilości ofiar, wygraliśmy.

30.01.2006 r.
Patryk miał osiem lat. Zgłosił się z mamą wieczorem, kiedy kończyłem pracę. Zdiagnozowano, u niego, ciało obce w przełyku. - Co połknąłeś? - Gwoździk, ale taki malutki. Ale tylko jeden mi tu stoi - powiedział chłopczyk wskazując palcem na szyję.- Co to znaczy "tylko jeden"? - zaniepokoiła się matka.- Bo inne nie! Patryk łykał jeden gwóźdź dziennie, odkąd jego ojciec wyprowadził się z domu. W całym przewodzie pokarmowym znalazłem ich siedem. Tatusiu Patryka! Dziecko na ciebie czeka!

15.02.2006 r.
Siedziałem w swoim gabinecie i starałem się przeczekać cały dzień pracy. Do drzwi pokoiku rozległo się ciche, nieśmiałe pukanie.- Pani Jedlicka - zaanonsowała pielęgniarka. - Dzień dobry. Chciałam przebadać moje dziecko. Skarży się na bóle brzucha. - Czy chłopca badał pediatra? - Albo alergolog powinien, bo te bóle zawsze wieczorem. Może jakie pyłki? - A alergolog badał? - Możliwe, że i urolog powinien. Może być zapalenie pęcherza. - Prawie cały oddział urologii jest teraz zamknięty. Kamil, jeden z lekarzy popełnił samobójstwo. - Aha, bardzo mi przykro - odpowiedziała kobieta, uśmiechając się podle. Odniosłem wrażenie, jakby ucieszyła ją śmierć mojego przyjaciela... Wykład na temat bolącego brzuszka Jasia trwał ponad dwadzieścia minut. Dzieciak uwielbia jeść frytki, zagryzając chipsami i popijając Coca - colą. Nie zna smaku zup i warzyw. Nie je, bo nie lubi... Mam już dość!

04. 04. 2006 r.
Lekki powiew wiatru otulił moja twarz. Piekielne słonce po raz kolejny schowało się za niewielką chmurką. Otworzyłem oczy. Po błękitnym niebie pędziło kilka obłoków o cudownych, niesamowitych kształtach, ścigając się z wiatrem niczym stado koni. Leżałem na dachu najwyższego budynku na osiedlu. Papa, nagrzana od słońca parzyła moje ciało i dłonie. Podniosłem się i podszedłem do krawędzi budynku. Po raz pierwszy od wielu lat poczułem się wolny. Na ceglanym murku, wyznaczającym granicę życia, zobaczyłem dwa napisy: Kamil. 27 lat. Justyna. 18. Ostatnio dużo myślałem o życiu i śmierci. Więcej niż przez całe moje krótkie życie, ale nadal nic nie ma dla mnie. Z rozłożonymi rękoma stanąłem na krawędzi budynku, upajając się wiatrem wiejącym mi prosto w twarz. Stałem ta chwilę, rozmyślając o moim życiu i o tym co stało się przez kilka ostatnich dni, tygodni, lat... Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, jak skaczę, wznoszę się w powietrze i wstępuję w zupełnie inny świat. Zakręciło mi się w głowie. Cofnąłem się parę kroków w tył i popatrzyłem na miasto. Wydało mi się piękniejsze niż kiedykolwiek. Te same bloki, domy, dwie wieże kościoła, nawet mój znienawidzony szpital. To wszystko nabrało niespodziewanie piękniejszych barw. Wziąłem rozbieg i skoczyłem, ale zamiast wznieść się w górę, zacząłem opadać w dół. Sekunda po sekundzie, metr po metrze zbliżałem się do martwej ziemi, gotowej pochłonąć mnie razem z moimi banalnymi marzeniami. Już na zawsze, bez śladu. Jakaś kobieta ryknęła z przerażenia, tuląc do siebie kilkuletnią córeczkę. Jej głos był dla mnie jak śpiew anioła - zwiastuna śmierci. Upadek. Nie bolało tak, jak to sobie wyobrażałem. Gorący, nagrzany od słońca asfalt, dał mi ukojenie. W okół mnie zebrali się ludzie. Lamentowali, płakali. Jeden mężczyzna zadzwonił po karetkę. Otworzyłem oczy. Chmury nadal pędziły na wschód, kierowane niedostrzegalną siłą. Usiadłem i zapłakałem z rozpaczy. Wreszcie wszytko zrozumiałem, wszystko stało się jasne. Wtedy coś zaciążyło mi w kieszeni. Wyjąłem z niej cegłę pochodzącą z dachu jakiegoś budynku. Widniały na niej trzy białe napisy. Jeden był jeszcze świeży: Chirurg. 28 lat. Tylko już proszę... Nie pytajcie dlaczego...

Opowiadanie: Chirurg; autor: Pfeifer
Przygotowane przez: Pfiefer
2006-08-09 11:39:52